Dziadkowie zapewniają moim dzieciom beztroskie wakacje
Mam wrażenie, iż my – rodzice współczesnych dzieci – mamy obsesję kontroli. Wydaje nam się, iż jeżeli nie będziemy nad dzieckiem cały czas czuwać, nadzorować, reagować, wyjaśniać i kierować nimi w każdej sytuacji, to stanie się coś złego.
Że dziecko poniesie porażkę, popłacze się, potknie, pobrudzi albo zrobi sobie krzywdę. I iż to będzie nasza wina, bo ich nie dopilnowaliśmy. Tymczasem prawda jest taka, iż dzieci właśnie po to mają dzieciństwo – żeby się brudzić, złościć, godzić, eksperymentować i... uczyć się życia.
Mam dwóch synów i uczciwie przyznaję – też mam w sobie tę nadopiekuńczą matkę, która najchętniej podążałaby za nimi krok w krok. Ale walczę z tym. I ogromną pomocą są dla mnie... dziadkowie, czyli pokolenie moich rodziców (i oni sami).
Może nie wszystko robią "po nowemu". Czasem mam wrażenie, iż ich metody wychowawcze zatrzymały się w latach 90. Ale w jednym są mistrzami: w dawaniu luzu. Gdy dzieci spędzają z nimi czas, nie ma dokładnie zaplanowanego dnia, zajęć kreatywnych co pół godziny i gotowych scenariuszy zabawy.
Za to są: bieganie po łące, skakanie przez rów, zbieranie patyków, lepienie błotnych ciastek i budowanie bazy z koca i trzech krzeseł. Są też kłótnie z kuzynami o łopatkę, o miejsce przy stole, o to, kto będzie pierwszy na huśtawce. I – o dziwo – nikt dorosły od razu nie interweniuje. Dzieci mają szansę spróbować to ogarnąć same.
To nostalgiczny powrót do lat dzieciństwa
Kiedyś takie rzeczy były codziennością. My – pokolenie dzisiejszych rodziców – dorastaliśmy na trzepakach i podwórkach. Wychodziliśmy rano, wracaliśmy na obiad i kolację. Graliśmy w klasy, w gumę, robiliśmy szałasy w krzakach, zbieraliśmy robaki i rzucaliśmy do siebie głupimi tekstami i przezwiskami.
I jakoś daliśmy radę. A choćby więcej – nauczyliśmy się samodzielności, zaradności, odwagi, współpracy i odpowiedzialności. Tego dziś brakuje naszym dzieciom, a przecież właśnie tego potrzebują najbardziej.
Wiem, iż chcemy dobrze. Że z miłości i troski chcemy zapewnić im wszystko, co najlepsze. Ale czasem ta miłość może być przytłaczająca. Odbiera im przestrzeń do bycia dzieckiem – takim prawdziwym, dzikim, spontanicznym.
Kiedy widzę moich synów, jak cali w błocie wracają od babci, z twarzami rozpromienionymi od śmiechu i opowieściami o tym, jak spali sami w namiocie pod domem, to wiem, iż robię to dobrze.
Musimy nauczyć się odpuszczać
Choć serce mi drżało, gdy po raz pierwszy pozwoliłam im na to biwakowanie bez dorosłego (którzy przecież cały czas byli obok tylko pilnowali ich z dystansu). Oczywiście przez cały czas się uczę. przez cały czas czasem mam odruch, żeby ich ratować, zanim sami spróbują rozwiązać problem.
Ale staram się i wiem, iż właśnie takie chwile – trochę nieidealne, trochę dzikie, trochę brudne – są najważniejsze. Nasze dzieci nie potrzebują strażników i ratowników, tylko mądrych towarzyszy.
Takich jak dziadkowie, którzy czasem mają więcej doświadczenia i spokoju i są bardziej wyluzowani niż zestresowana skokami rozwojowymi i tysiącem innych problemów matka. I którzy przypominają nam, iż dzieciństwo to nie projekt do zarządzania, tylko przygoda do przeżycia.